Zdarzyło Wam się jeździć po aptekach w poszukiwaniu leku? I nigdzie go nie było? I dalej tak Wam się będzie zdarzać, bo ściśle regulowany rynek leków refundowanych rządzi się swoimi prawami. Wilczymi prawami.
Przedwczoraj próbowałem kupić w aptece koło domu preparat przeciwzakrzepowy o nazwie Flaxiparine. Nie było go. Na moje pytanie, czy apteka może go sprowadzić, otrzymałem odpowiedź, że nie ma na to szans i muszę poszukać leku w innej aptece. Okazało się, że jest to jeden z grupy około 50 leków, które szybko znikają z rynku, prawdopodobnie z powodu sprzedaży zagranicę. Producenci tych leków nie mają interesu, żeby po cenach wynegocjowanych przez Polskę sprzedawać więcej, niż faktycznie potrzeba polskim pacjentom, imają się więc różnych metod ograniczania dystrybucji w naszym kraju. Część leków sprzedawana jest jedynie wybranym hurtowniom farmaceutycznym, część leków dostępna jest jedynie bezpośrednio u producenta, w ograniczonej ilości. Uprzywilejowany dostęp mają apteki zrzeszone w sieciach, a apteki niezrzeszone (często są to małe firmy rodzinne), a w takiej akurat byłem, są na straconej pozycji. Ponieważ mieszkam w dużym mieście, lek w końcu kupiłem w innej aptece. Co mają jednak powiedzieć mieszkańcy prowincji? Brak leku oznacza dla nich konieczność długiej podróży do innej apteki, co w przypadku osób starszych lub chorych jest poważnym problemem. Tym bardziej, że deficytowe leki to często preparaty ratujące życie i są brane przewlekle (np. insulina).
Ustawa jest korzystna dla koncernów farmaceutycznych
Parlament planuje rozwiązać powyższy problem wprowadzając konieczność uzyskania każdorazowo zgody Głównego Inspektora Farmaceutycznego na wywóz zagranicę leku umieszczonego na specjalnej liście tzw. leków zagrożonych. W praktyce może to oznaczać zablokowanie legalnego eksportu leków z tej listy. Teoretycznie dla pacjenta brzmi to świetnie, ale jak zapytał mój kolega zaangażowany w tok prac nad ustawą: „czy dobrą praktyką jest przyjmowanie przepisów z pistoletem przystawionym do głowy?”.
„Pistoletem” jest tu postawa koncernów, które kierując się zrozumiałym interesem własnym nie chcą via Polska zaopatrywać w swoje leki innych krajów europejskich, z którymi wynegocjowały korzystniejsze dla siebie ceny. Koncernu nie da się zmusić, jak proponuje Naczelna Rada Aptekarska i hurtownicy zrzeszeni w Stowarzyszeniu Eksporterów Równoległych, do zapewnienia nieograniczonych dostaw leków na rynek polski. Zgodnie z unijnymi regułami dotyczącymi konkurencji, przedsiębiorca ma swobodę wyboru kontrahentów i dysponowania swoją własnością (w tym wypadku lekiem).
Po drugiej stronie są eksporterzy, którzy korzystają ze swobody przepływu towarów w Unii Europejskiej i nie chcą tracić intratnego źródła przychodów. Hurtowni farmaceutycznej bardziej opłaca się sprzedać relatywnie tani lek za granicę niż otrzymać jedynie kilkuprocentową, ustawową marżę sprzedając go w Polsce. Ich siła przebicia jest zdecydowanie mniejsza niż wielkich koncernów, w dodatku zawsze można ich uderzyć argumentem, że zarabiają kosztem polskiego pacjenta. Problem tylko w tym, że prowadzona przez nie działalność (przychody szacowane są na ok 2 mld. zł rocznie) nie jest tak jednoznacznie negatywna, a proponowane lekarstwo może być gorsze od choroby.
Parlament nie znalazł kompromisowego rozwiązania, godzącego interesy pacjentów, producentów i aptekarzy. Zamiast tego wprowadza ustawę, która szermując dobrem pacjenta, jest jak najbardziej zgodna z interesem firm farmaceutycznych. Nic więc dziwnego, że chwalą one proponowaną regulację.
Czy to jest rozwiązanie dobre dla pacjenta?
Tomasz Hermanowski i Izabela Baran-Lewandowska, z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, w swojej analizie opublikowanej w czasopiśmie naukowym „Zdrowie publiczne i zarządzanie” (nr 11(1)/2013) przekonują, że handel równoległy lekami (czyli ich eksport i import w ramach UE) jest zjawiskiem w dużej mierze pozytywnym. Przede wszystkim przyczynia się do wzrostu konkurencyjności na rynku farmaceutycznym. Piszą:
Obecność zazwyczaj tańszych leków z importu równoległego generuje oszczędności dla konsumentów, które mają zarówno charakter bezpośredni (wynikający z różnicy cen), jak i charakter pośredni (wynikający z tzw. presji cenowej, jaką wywierają tańsze produkty z importu (…), zmuszając producentów do obniżenia ceny). W przypadku leków refundowanych import równoległy pozwala również na wygenerowanie oszczędności dla płatnika publicznego. Tym samym zjawisko to stymuluje lepszą dostępność leków dla konsumentów.
Problem oczywiście w tym, że w Polsce gdzie ceny leków są relatywnie niskie, te korzyści z importu leków są stosunkowo nieduże (do naszego kraju importowane są głównie środki antykoncepcyjne, które są tańsze w innych krajach UE). Jesteśmy za to potencjalnie narażeni na braki niektórych leków w aptekach. Szkopuł w tym, że, jak podają cytowani autorzy, nie ma wiarygodnych analiz pokazujących skalę wpływu eksportu leków z Polski na ich niedobory w aptekach, bo ten temat jest wyjątkowo słabo zbadany.
Zauważmy więc, że ustawodawca działa tu w dużej mierze na podstawie przypuszczeń lub podszeptów zainteresowanych stron. Trudno się zgadzać na wprowadzanie „w ciemno” ustaw, regulujących tak wrażliwy ze społecznego punktu widzenia rynek.
Pozostaje też zasadnicza wątpliwość co do skuteczności pomysłu stworzenia „listy leków zagrożonych”. Jeśli leku będzie wystarczająco dużo, to może on nie wejść na listę, względnie z niej wypaść, jeśli już na niej był. To stworzy to wielką pokusę dla producentów, żeby utrzymywać niedobory ich leków na rynku! System będzie więc, zamiast zwiększać podaż leków, tworzył zachęty do ograniczania ich dostępności. Sama lista będzie się też z czasem rozrastać. Przecież łatwo sobie wyobrazić reakcję producenta na informację, że jego lek wypadł z listy – ograniczy dostępność, żeby przy najbliższej sposobności na listę wrócić.
Rozwiązanie europejskie
W przypadku leków, tak samo jak w przypadku rynku gazu, zagraniczne koncerny stosują różne ceny w różnych krajach. Różnica jest taka, że w przypadku gazu to Polak jest pokrzywdzony przez Gazprom płacąc ceną wyższą niż Niemiec, a w przypadku leków odwrotnie – to Niemiec płaci więcej za ten sam produkt. Podobnie jak w przypadku rynku gazowego, jedynym trwałym rozwiązaniem jest stworzenie wspólnego regulatora rynku, który negocjowałby ceny leków dla całej Unii. Nie ma wątpliwości, że w rozmowach np. z GlaxoSmithKline (którego roczne przychody sięgają niemal połowy przychodów budżetowych Polski), podobnie jak w rozmowach z Gazpromem, Komisja Europejska miałaby pozycję nieporównanie mocniejszą, niż jakiekolwiek państwo europejskie. Negocjowała by ceny w imieniu największego rynku farmaceutycznego świata i ponad 500 milionów konsumentów. Tak naprawdę cała sytuacja pokazuje, że w warunkach członkostwa w UE krajowe regulacje często nie są w stanie działać poprawnie i Polska powinna forsować budowę „unii farmaceutycznej” podobnie jak forsuje budowę „unii energetycznej”. Pewnie będzie to równie trudne, ale może przyczynić się do trwałej obniżki cen leków w Europie.
Choć w najbliższym czasie stworzenie wielkiego europejskiego regulatora rynku leków nie jest możliwe, to jednak właśnie Unia prawdopodobnie przesądzi losy omawianej ustawy. Ponieważ ingeruje ona w zasady swobodnego przepływu towarów i usług w Unii Europejskiej, więc musi zostać poddana procedurze notyfikacji. To znaczy, że Komisja Europejska i pozostałe państwa członkowskie mają 3 miesiące na wnoszenie swoich uwagi do projektu ustawy, które muszą być przez Polskę uwzględnione na kolejnym etapie legislacyjnym. Jeśli uwagi będą, to prawdopodobnie do końca kadencji tego parlamentu nie uda się ustawy uchwalić i nowy parlament będzie musiał zacząć procedurę legislacyjną od początku. Kto wie, czy nie jest to rozwiązanie lepsze, niż przyjmowanie legislacyjnego bubla, tylko z pozoru poprawiającego sytuację pacjentów.